Wejście Fera: Unicestwienie
Autor: King of Borg
Maquis zastanawiał się, za jakie grzechy spotkała go taka kara. Nigdy w swoim krótkim, lecz jakże burzliwym życiu nie naraził się żadnym bogom czy pomniejszym bóstwom i usilnie próbował unikać wszelkich większych konfliktów. Żaden z jego dotychczasowych antagonistów nie był w stanie wyrządzić mu krzywdy, a tych kilku mocniejszych, mogących mu zagrozić, wykończył po cichu osobiście. Dlatego teraz, gdy leżał plackiem na ziemi bez możności wykonania jakiegokolwiek ruchu - ba, nawet oddychanie przychodziło mu z trudem - w głowie przewijały mu się imiona wszystkich ludzi, którzy nie pałali do niego zbytnią sympatią i nadal nie mógł dojść, kto go zaatakował.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał na krótko przed utratą przytomności był potworny ryk, na dźwięk którego wyparowało mu całe piwo z szklanki. Gdy już zamierzał wstać i z krwawymi zamiarami ruszyć na poszukiwania źródła ryku w celu wyperswadowania mu tej niezbyt miłej dla ucha i piwa czynności, coś niespodziewanie przydusiło go do ziemi z nieludzką mocą.
Omdlenie ustało chwilkę później, ale nacisk na ciało nie zelżał ani trochę. Czuł w ustach cierpki smak miedzi - krew z ran ciętych na głowie spływała po twarzy obfitymi strumieniami, a leżące wszędzie odłamki szkła dopełniały tragedii kalecząc mu twarz przy najmniejszym ruchu.
"Ani chybi drzwi na mnie spadły", wykoncypował zmyślnie. "Tylko czemu są takie ciężkie?".
Gdy tak rozmyślał, jego kompani do kielicha mieli na głowie zgoła inne sprawy. Przygnieciony potrzaskanymi drzwiami kolega zajmował ich uwagę trochę mniej, niż stojący na tych drzwiach wściekły osobnik wymiaru XXL.
W każdym galaktycznym przewodniku można znaleźć stronę zadrukowaną w całości olbrzymimi, czerwonymi literami, na której ostrzega się przed największymi niebezpieczeństwami, mogącymi spotkać każdego niedoświadczonego podróżnika. Są tam opisane Skrzeczące Bagna z Fu-Faj-Fu, jadowity Kłaposzczęk z piwnicy pana Adekwatnego zam. przy ulicy Częstotliwej 25/7 w Szamotułach, rytuały godowe plemienia Zielonobutych z planety o nazwie dłuższej niż średnica Drogi Mlecznej, czy nawet powstała w laboratorium jakiegoś szalonego naukowca przerażająca hybryda opakowania prezerwatyw i porcelanowego kubka. Jednak bez wątpienia największą czcionką wytłuszczono coś, czego spotkania nie życzy się nawet własnej teściowej.
Był to wściekły Ferek.
"Oranyoranyoranyoranyorany!!!" - głowę Wojtikiego wypełniały nad wyraz trzeźwe myśli. Biegał w kółko po pokoju, a uczucie paniki sprawiało, że po chwili zaczął doganiać sam siebie, aż w końcu się prześcignął i potknął o własne nogi. W ostatniej chwili zdołał zrobić unik przed nadlatującym stołem.
Pozostali również nie próżnowali. Nadlatujące z zawrotną prędkością przedmioty, których nikt nie podejrzewałby o zdolności lewitacyjne zapewniały im solidną rozrywkę umysłową, gdyż Ferek wyrzucał je tak prędko, że trzeba było dedukować tor lotu z wyprzedzeniem do trzech sekund przed odpaleniem.
Stilek schylił się i gustowny taboret Ludwik XIV rozbił się na ścianie za jego plecami. Jako że zawsze należał do odważnych (a może najgłupszych, ale tej wąskiej granicy nigdy nie udało mu się rozpoznać zbyt dobrze), nie namyślając się zbytnio skoczył ku Ferkowi z zamiarem znokautowania będącego najwyraźniej w szale bojowym kolegi.
Swój błąd spostrzegł za późno. Czas reakcji rozjuszonego giganta musiał ulec znacznemu skróceniu, bo w Ferek schwycił go za rękę w połowie drogi i wykorzystując pęd wbił w podłogę obok siebie, nie przerywając ostrzału pozostałych. Stilek zaklął, ale nie mógł nic poradzić. Złamana ręka i zwichnięta szczęka głośno i wyraźnie dawały mu do zrozumienia, by nie starał się nawet mrugnąć. Zignorował ostrzeżenie i kolejna fala jeszcze silniejszego bólu wstrząsneła jego ciałem, które poczęło wić się w konwulsjach.
Tymczasem Ferkowi zaczęła kończyć się amunicja. Właśnie roztrzaskał pufę na głowie Jarpa i dopiero po chwili zrozumiał, że wymachuje w powietrzu pustymi rękami. Nie zraził się jednak tym faktem, a może jego tonący w adrenalinie mózg w ogóle nie reagował na żadne bodźce, dość że wyczerpawszy zapasy mebli zaczął rzucać mięsem.
Kai właśnie wyciągał sobie wbitą w plecy nogę od krzesła, gdy zarobił po twarzy szynką luksusową. Siła rozpędu rzuciła go na ziemię, a prawie wyciągnięty kawałek drewna na wylot przebił zmordowane ciało. Zdenerwowany nie na żarty stanął na równe nogi, wziął głęboki oddech, z bojowym okrzykiem ruszył w kierunku Ferka i w tej samej chwili na jego twarzy wylądował pokaźnych rozmiarów schab.
Timek, dotychczas nieświadomy całej sytuacji właśnie wpadł do pokoju, bu dowiedzieć się co jest źródłem wstrząsów, od których popękały rury w łazience. Nie zdążył opłukać się do końca i teraz stał, cały pokryty pianą, ubrany jedynie w kusy ręcznik na biodrach.
- Co jest, do kroćset, nie można tu już w spokoju prysznica wziąć?! - zawołał zbulwersowany. Biedny, nie wiedział co czyni.
Ferek furknął, złapał czołgającego się w stronę drzwi Mushu za nogę i jął okładać nim Timka niczym batem. Mushu świstał, targany za kończynę na wszystkie strony, a jego żołądek zaczął energicznie protestować. Chciał jak najszybciej pozbyć się palącej od środka, mocno oprocentowanej zawartości, ale świat wirował mu przed oczami tak szybko, że nawet nie wiedział w którą stronę zwymiotować.
Uspokoiwszy się nieco, Ferek przerwał rozrywanie korpusu Timka na poziomie kolana i odrzucił sflaczałe ciało Mushu, trafiając przy okazji podnoszącego się właśnie Jarpa. Jarpi zdołał jeszcze tylko cicho jęknąć i wdzięcznie zemdlał.
Ferek ciężko oddychał, a piana sączyła mu się z ust cienką strużką. Po raz pierwszy od kilkunastu minut zrobił krok z miejsca, na co leżący pod drzwiami Maquis westchnął z ulgą (choć równie dobrze mogło być to jego ostatnie tchnienie, bo Ferek nadepnął mu na głowę). Ściany drżały, gdy żądny krwi olbrzym zbliżał się w stronę zbitych w kącie kolegów.
- SPILIŚCIE-MNIE-ŁEB-MI-PĘKA-JA-WAS-WSZYSTKICH-KURDE-MOLE!!!! - cedził przez zęby, akcentując każde słowo tak głośno i wyraźnie, że tynk odpadł z sufitu.
- Tego, Ferek, przecie myśmy tak, dla dobrego samopoczucia... - jąkał się Makar. Skulił się jeszcze bardziej w oczekiwaniu na cios i zacisnął oczy, a po policzkach ciekły mu krwawe łzy. Przez wzgląd na samopoczucie czytelników nie wspomnę, co ściekało mu z nosa.
- Dobre samopoczucie!!! Chcesz zobaczyć moje dobre samopoczucie?!! - wrzasnął Ferek, najprawdopodobniej zamierzając pokazać kolegom swoje dobre samopoczucie. Plany pokrzyżował mu jednak Kai, który miał tę nieprzyjemność znaleźć się pod jego butem. Ferek wyrżnął jak długi i zaczął toczyć się w kierunku tłoczących się w kącie, oszalałych ze strachu ludzi. Z siłą czterdziestu tysięcy wyczynowych walców zmienił ich ciała w krwawy jogurt i przetoczył się przez ścianę, wyjeżdżając na ulicę.
Co dalej? Mówią, że Ferek do dziś przetacza się po polskich drogach, więc jeśli go gdzieś spotkacie, pozdrówcie go ode mnie.
A potem spieprzajcie co sił w nogach.
-KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ-
|