Wejście Fera
Autor: King of Borg
Zmęczony oparł się ręką o ścianę, z trudem walcząc z nadchodzącym wielkimi krokami omdleniem. Choć starał się oddychać powoli i głęboko, płuca nabierały powietrza krótkimi, łapczywymi haustami i ból głowy narastał z każdą chwilą, a widok przesłaniały mu ciemne plamy.
- Cholera - zaklął w duchu - zaraz padnę na niedotlenienie mózgu. - Było to faktem zdecydowanie nie do pozazdroszczenia. Spróbował wyprostować się i stanąć bez podpierania, ale świat zawirował mu w oczach jeszcze szybciej, niż do tej pory, a szum w uszach osiągnął częstotliwość, o której nawet nie wiedział, że jest w stanie ją usłyszeć.
Stojąc tak w bezruchu kilka minut wspominał potworne wydarzenia, które doprowadziły do obecnej sytuacji. Obserwator z zewnątrz, widząc jego kondycję stwierdziłby zapewne, że właśnie wrócił z dziesięcioletniej wojny albo przez miesiąc nie wychodził z bogato zaopatrzonego haremu. Tymczasem jego aktualny stan w niczym nie przypominał swego szacownego kolegi, Stanu-Sprzed-Dwóch-Godzin. Rano, po obfitym i sutym śniadaniu nawet nie przypuszczał, że wieczorem będzie czuł się tak okropnie.
Wspomnienie śniadania wzbudziło w nim niezbyt miłe uczucie obrzydzenia i jak na jego potwierdzenie, cała zawartość żołądka wylądowała mu na butach. Przez chwilę wpatrywał się w ten upiorny pastisz szkiców Picassa, zastanawiając się, w jaki nieziemski sposób znalazł się on na jego nowiutkich zamszowych pantoflach. "Transporter?", pomyślał. "Może jakiś nowy model?". Cierpki smak giętej blachy, który po chwili wyczuł w swoich ustach, szybko uzmysłowił mu, że kolorowa mozaika wymiocin rozmieszczona fraktalnie na podłodze i butach musiała wydostać się otworem gębowym.
- Tylko tego brakowało - stwierdził nachylając się, by oczyścić swoje gustowne obuwie z nieproszonych gości. Momentalnie zrobiło mu się ciemno przed oczami i poczuł silne uderzenie w głowę.
Pierwszym, co zauważył po odzyskaniu przytomności była drewniana klepka rocznik 1974. Choć nie wiedział, skąd na jego twarzy znalazł się fragment posadzki, postanowił rozwiązać tę intrygującą zagadkę w terminie późniejszym i spróbował poruszyć kończynami. Niemożność wykonania ruchów i poglądowa lustracja okolicy przy pomocy palców dała mu do zrozumienia, że leży na podłodze. Tajemnica drewnianej klepki rozwiązała się sama.
Zadowolony z takiego obrotu spraw rozochocił się i postanowił wcielić w życie jeszcze jeden plan, polegający na ponownym uzyskaniu pionowej postawy. Dźwignął swoje zmęczone ciało z podłogi (ignorując pulsujący ból ze świeżo nabitego guza) i ponownie oparł się o ścianę, tym razem nieco bliżej drzwi.
Drzwi.
Cóż za okropność. Za tymi niepozornymi, oszklonymi drzwiami znajdowała się przyczyna jego obecnego stanu. Zaledwie kilka metrów od niego, tuż za ścianą ucztowali w najlepsze niczym nie zrażeni sprawcy całego zamieszania. Przypomniwszy sobie o ich istnieniu zawarczał bojowo i trzasnął się dłonią po twarzy, co w trybie natychmiastowym przywróciło mu zdolność koncentracji na jednym punkcie (w odróżnieniu od dotychczasowego, wirującego jak turecka tancerka panoramicznego widoku pokoju). Dla pewności uderzył się w twarz ponownie (łamiąc sobie mały paznokieć i rysując na lewym policzku całkiem zgrabny odcisk potężnego łapska) i zbliżył się do drzwi prowadzących do pokoju obok.
Zawahał się, słysząc rozbawione głosy i gromki śmiech. W końcu był sam, jeden jedyny, zaś tamtych nie udało by się policzyć na palcach obu rąk. Nawet przy swoich dość potężnych rozmiarach mógł nie podołać i ulec większej liczebnie grupie. Spokojnie rozważył możliwe warianty ataku.
Wtem hulający po jego krwiobiegu obcy związek chemiczny znów dał o sobie znać. Nagle zamiast na jedną, patrzył na dwie pary oszklonych drzwi, a majaczące przez szybę postaci zwiększyły swą ilość z niecałych piętnastu do ponad czterdziestu. Niepomny bólu ponownie zdzielił się po gębie, jednak bez większego skutku. Przeciwników nadal było więcej niż rozbójników Ali-Baby.
Chwila niepewności skończyła się tak szybko, jak nastąpiła. Piętnastu czy czterdziestu, ci dranie ze #startrek-pl zasłużyli na najsurowszą karę. Spili go do nieprzytomności w jego własnym mieszkaniu i gdy zasłabł w korytarzu, zostawili go na pastwę ścian i podłogi, a sami poszli powiększać swoje zasoby promili we krwi. Tego nie można puścić płazem.
Ferek wciągnął powietrze, naprężył stalowe mięśnie potężnych rąk i zrobił krok w kierunku drzwi. Sięgając klamki wypuścił z płuc cały ładunek swej agresji, wydając mrożący krew w żyłach ryk, którego nie powstydziłby się żaden ranny drapieżnik. Nacisnął klamkę, szarpnął drzwi i w tym samym momencie zahaczył stopą o wystający fragment drewnianej klepki, która poluzowała się przy jego upadku, po czym runął do przodu jak pijany słoń.
Drzwi nie wytrzymały.
-KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ-
|