The Great FaTePu War
Autor: King of Borg
Właśnie miał zamiar zakończyć odprawę, gdy potężna eksplozja
prawie całkowicie zniszczyła ścianę za jego plecami. Siła
wybuchu rzuciła admirałem jak szmacianą lalką i jego bezwładne
już ciało uderzyło w jeden z podtrzymujących strop filarów,
po czym upadło na podłogę z niezbyt miłym dla ucha chrzęstem
pękającego kręgosłupa. Pozostali znajdujący się w gabinecie
oficerowie też nie mieli wiele szczęścia: niektórzy zginęli
natychmiast, przygniecieni bądź uderzeni oderwanymi od ściany
fragmentami betonu, resztę czekała powolna śmierć w wyniku
odniesionych ran.
Przez powstałą w ścianie wyrwę wbiegła grupa żołnierzy
w mundurach Lamerii, szybko zajmując pozycje w całym
pomieszczeniu. Na twarzach mieli wielofunkcyjne maski ochronne;
kilku z nich trzymało w dłoniach niewielkie pistoletopodobne
urządzenia, łatwe do rozpoznania przez kogoś, kto interesuje
się wojskowym osprzętem. Poręczne i funkcjonalne rozpylacze
toksyn otworzyły z cichym sykiem swoje szczelne zawory i pokój
wypełniła chmura trującego gazu, prawie natychmiast zabijając
pozostałe przy życiu ofiary eksplozji. Jeden z napastników,
najprawdopodobniej dowódca oddziału skinął lekko ręką i miejsce
rozpylaczy zajęły drobne wojskowe noże. Żołnierze sprawnymi
ruchami, jak gdyby ktokolwiek mógł przeżyć całą akcję, podcinali
gardła wszystkim leżącym. Gęsta i ciemna od trucizny krew
zabarwiła leżący na podłodze bogato wyszywany dywan na brunatny
kolor.
Wtem przez częściowo zniszczone drzwi do pomieszczenia wbiegł
z krzykiem żołnierz Fatepu o klingońskich rysach twarzy, a za
nim kilku następnych. Wszyscy dzierżyli w dłoniach Batlethy,
których klingi lśniły, jak gdyby nigdy jeszcze nie zasmakowały
ludzkiej krwi i chyba w istocie tak było, bo cały oddział składał
się z wyjątkowo młodych Klingonów. Najwyraźniej pogłoski o kryzysie
w armii Republiki Fatepu nie były przesadzone.
Pierwszy z nowoprzybyłych rzucił się na najbliższego Lamerianina
z potwornym rykiem, jednym ruchem odcinając mu lewą rękę. Siła
uderzenia rzuciła rannego na kolana, ale prawie natychmiast stracił
przytomność i upadł, brocząc wokoło świeżą krwią. Klingon zawył
z zadowoleniem, co rozochociło resztę. Ruszyli wymachując bronią
i gromko pokrzykując.
Tym razem jednak nie miało pójść im tak łatwo. Żołnierze Lamerii
unieśli ręce, otwierając ogień z zamontowanych przy nadgarstkach
miniaturowych fazerów. Jeden z Klingonów ryknął trafiony, ale nie
zaprzestał wywijać Batlethem. Jego towarzysze, o dziwo, uniknęli
trafienia najspokojniej w świecie zasłaniając się bronią. Nie dość,
że gładko wypolerowane klingi zadziwiająco skutecznie odbiły
promienie fazerów, to jeszcze zostały tak ustawione przez klingońskich
żołnierzy, że kilku lamieriańskich komandosów upadło z przepalonymi
korpusami. Kolejna plotka - o wynalezieniu nowego, zdolnego oprzeć się
ogniowi fazerowemu materiału - znalazła swoje potwierdzenie
w rzeczywistości. W ciągu zaledwie paru sekund oddział napastników
zmniejszył swoją liczebność o połowę.
"Do jasnej cholery!", zaklął w duchu pułkownik Voy Teakee, dowódca
Oddziału Specjalnych Interwencji. "Za dobrze im idzie. Dowództwo nie
wspominało słowem o tym nowym uzbrojeniu. Kiedyś taka grupa
Klingonów nie zabierała nam więcej, jak półtora minuty i to przy
zerowych stratach własnych. Nie wiem kto, ale na pewno ktoś
za to beknie, choćby nie wiem ile nitów miał na kołnierzu".
Zaprzestał ognia i rozkazał to samo pozostałym, bo ciszę, którą
słuchawki hełmu raczyły go od początku misji zastąpiła nagle
seria trzasków, po czym usłyszał upragniony komunikat z Centrali.
Wbił nóż w brzuch atakującego go Klingona i dał swym podwładnym
sygnał do odwrotu. Cały oddział szybko i sprawnie wycofał się
tą samą drogą, którą przybył, tym razem nie szczędząc sił w nogach.
Ucieczka z pola walki była czymś, co doprowadzało klingońskich
wojowników do szału.
Mijając kolejne korytarze dotarli wreszcie do miejsca, gdzie
akcja sabotażystów zniszczyła inhibitor transportu, których w bazie
była niezliczona ilość. Dowódca przycisnął komunikator.
- Teakee do Priviledge: sześciu do transportu.
Nic.
- Teakee do Priviledge: sześciu do transportu.
- Potwierdzam, Teakee, ale nie możemy was namierzyć - odezwał
się głos głównego mechanika USS Teakee. - Jakieś dziesięć metrów
od was znajduje się silnie źródło promieniowania, które zakłóca
działanie czujników. Lepiej to sprawdźcie, my spróbujemy to jakoś
obejść.
- Przyjąłem - odpowiedział dowódca wyciągając trikorder. Istotnie,
zgodnie ze wskazaniami urządzenia w odległości dziewięciu i pół
metra od ich pozycji znajdowało się źródło silnego pola
elektromagnetycznego. Voy nastawił moc fazera na maksimum i ruszył
korytarzem, słysząc już ryki nadbiegających Klingonów. Reszta
oddziału podążyła za nim, ubezpieczając tyły profilaktycznymi strzałami
w kierunku zbliżających się napastników.
Nie przebiegli kilku metrów, gdy zza załomu korytarza wybiegł młody
fatepański oficer z insygniami komandora. Trikorder Teakiego zawył
jak oszalały, po czym wybuchł mu w dłoni.
- Co do... - zdziwił się komandos, ale nie namyślając się zbytnio
wystrzelił w kierunku chłopaka. Ten jednak z niewiarygodną szybkością
uniknął strzału i w mgnieniu oka znalazł się tuż przed zszokowanym
żołnierzem. Uśmiechnął się tylko i nim mężczyzna zdołał mrugnąć okiem,
leżał na podłodze pięć metrów dalej z połamanymi nogami. Nie potrafił
stwierdzić, w jaki sposób chłopakowi udało się tego dokonać, ale
mógłby przysiąc, że nawet nie ruszył się z miejsca. Wciąż stał tam
uśmiechając się, a w jego uśmiechu było coś, co kazało podświadomości
Voy Teakiego krzyczeć: "Uciekaj! Ratuj życie!".
Nadbiegli pozostali z jego oddziału, wciąż strzelając do deptających
im po piętach Klingonów. Rozwścieczeni wojownicy wypadli zza zakrętu
pokrzykując coś w swoim języku, ale widząc stojącego przy ścianie
uśmiechniętego komandora natychmiast zamilkli i zrobili coś, o czym
żaden normalny Klingon nie odważyłby się nawet pomyśleć: uciekli.
Oszołomieni takim obrotem wydarzeń komandosi stanęli jak wryci, nie
bardzo wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, ale szybko się otrząsnęli
i otworzyli ogień do fatepańskiego komandora. Tym razem nie uchylał
się przed promieniami fazerów; co więcej, z każdym trafieniem zdawał
się uśmiechać jeszcze szerzej. Po chwili rozłożył ręce, zamknął oczy
i pochylając głowę wybił się z obu nóg, by unieść się w powietrze.
Tego było już za wiele, nawet jak dla zahartowanych w boju żołnierzy
z elitarnego oddziału. Przerwali ostrzał.
- Ja cię kręcę, to jakiś koszmar! - wrzasnął najmłodszy w grupie,
podporucznik Mike Stilleto i wyjął zza pasa swój nóż, po czym skoczył
do przodu z zamiarem zaszlachtowania przeciwnika. Nie zdołał go nawet
dosięgnąć - padł rażony strumieniem energii z dłoni oficera.
Voy Teakee jeszcze raz przycisnął komunikator, walcząc z nadchodzącym
omdleniem. Połamane nogi zdawały się atakować coraz silniej z każdą
nadchodzącą falą bólu.
- Voy Teakee do Priviledge! Sześciu do transportu, szybko!
Na ciele komandora zaczęły pojawiać się wyładowania. Energia
wypełniająca jego ciało próbowała wydostać się na zewnątrz
i w powietrzu dało się wyczuć kwaśny zapach ozonu, który nieznośnie
atakował nozdrza. Fatepiańczyk otworzył oczy, które lśniły niebieskim
blaskiem i powiedział kilka słów w obcym Lamerianom języku. Jego
głos był niski i chrapliwy, a jednocześnie tak donośny, że komandosi
padli na ziemię trzymając się za uszy. Komandor wyciągnął ręce
przed siebie i skumulowana energia trysnęła szerokim strumieniem,
doszczętnie zwęglając leżących ludzi. Zaśmiał się i skierował
dłoń na leżącego dalej dowódcę; kolejny wybuch czystej energii
spalił podłogę w promieniu kilku metrów. Po znajdującym się
tam jeszcze przed chwilą mężczyźnie nie został jednak nawet ślad.
Obcy wylądował, wziął głębszy oddech i podszedł bliżej. Nie ujrzawszy
niczego, co wskazywałoby na spalenie intruza, domyślił się, że
zdołano go przenieść na statek. Zaklął i resztką energii wypalił
w ścianie dziurę. Nienawidził takich dni.
* * *
- Transport zakończony. Dowódca w ambulatorium - meldował chorąży
Kapsel. W jego głosie dało się słyszeć, że nie był specjalnie
szczęśliwy z efektywności swoich działań.
- A reszta? - usłyszał. Miał nadzieję, że kapitan o to nie spyta.
- Straciliśmy ich sygnatury tuż przed dematerializacją.
Prawdopodobnie zginęli.
- O tym dowiemy się od pułkownika. Skończyłem.
Kapsel odetchnął; bał się reprymendy za uratowanie tylko jednego
z sześciu komandosów. W rzeczywistości nie mógł stwierdzić, czy
żołnierze zginęli przed transportem, czy też po prostu zgubił
ich ślad podczas namierzania. Silne zakłócenia skutecznie
spowodowały, że nie mógł tego sprawdzić w zapisie kontrolnym.
Cała akcja wyglądała w jego mniemaniu na samobójczą. Gdy przed
kilkoma godzinami przenosił ludzi na powierzchnię, cały oddział
liczył sobie piętnaście osób. Wrócił jeden. Jeden! Słyszał, jak
przed misją Pierwszy udzielał im ostatnich wskazówek i domyślił
się, że chodzi o zabójstwo jakiegoś admirała. Czy jeden admirał
był wart życia czternastu ludzi? Miał nadzieję, że ten okropny
dzień szybko się skończy.
Odezwał się komunikator. Kapsel sprawdził źródło transmisji
i ze zdziwieniem odkrył, że nadawca znajduje się na powierzchni.
Nie przypominał sobie, by ktokolwiek więcej był przenoszony
na linie wroga, ale kątem oka zauważył migający na konsoli
czerwony napis: "Priorytet dowództwa".
- Priviledge: trzech do transportu - usłyszał, ale namierzył
jedynie dwa komunikatory, więc zwiększył zasięg czujników i wpisał
do bufora trzecią osobę, po czym uruchomił przesył energii.
Na platformie zmaterializowało się trzech mężczyzn w mundurach
Republiki Fatepu. Jeden z nich był nieprzytomny i pozostali dwaj
go podtrzymywali. Kapsel mógłby przysiąc, że gdzieś już go widział,
ale nie miał czasu na zastanowienie. Szybko wyciągnął fazer
i uruchomił komunikator.
- Ochrona do transporterowni. Intruz na pokładzie - powiedział
jednym tchem. Wyższy z przybyłych pokręcił głową.
- Spocznij, chorąży.
- Kapsel cofnął się. Dopiero teraz rozpoznał szefa ochrony,
komandora porucznika Bardzozłego (który zniknął z okrętu -
rzekomo w niewyjaśnionych okolicznościach - parę miesięcy
wcześniej) i zganił się w duchu za swą głupotę.
- Tu transporter, odwołuję alarm. Powtarzam, odwołuję.
- To niewiele pomoże. Przyjdą tu i tak - sam ich szkoliłem -
powiedział
komandor i zszedł z platformy, ciągnąc nieprzytomnego. Dwóch
członków ochrony właśnie wbiegło do pomieszczenia, jednak widząc
swego dowódcę natychmiast schowali broń i wyręczyli go, zabierając
więźnia, któremu młody chorąży ciągle się przyglądał.
- Ależ to...
- Tak, to on - komandor potwierdził domysły Kapsla. - Zabrało nam
to kilka miesięcy przygotowań, ale w końcu go mamy. To może przechylić
szalę zwycięstwa w tej wojnie na naszą stronę... Zapamiętaj ten dzień,
chorąży.
- Może być pan tego pewien - odpowiedział Kapsel, dopiero teraz
rozumiejąc ostatnie wydarzenia. Najwyraźniej zabójstwo admirała
miało na celu jedynie odwrócenie uwagi od działań drugiej grupy,
która musiała przeniknąć do szeregów wroga już jakiś czas temu
i dzięki akcji dywersyjnej pułkownika Voy Teakiego zdołała porwać
jednego z ważniejszych oficjeli Republiki Fatepu. Jednak więc
komandosi nie zginęli na marne... Kapsel z trudem opanowywał
euforię, która go opanowała. Jeśli komandor się nie myli, to ta
straszna wojna po dziesięciu latach bezsensownych walk nareszcie
się skończy. Odprowadził wzrokiem wychodzących i spojrzał na
konsolę - zegar wskazywał koniec zmiany.
- Idę do kantyny - powiedział do siebie. - Trzeba uczcić tak
wspaniały dzień.
* * *
- Czy wszystko musi tu odbywać się bez mojej wiedzy?! - ryknął
komandor Czepialski waląc pięścią w stół. Na szklanym blacie
pojawiła się cienka pajęczyna spękań. - Nie można nawet na chwilę
oddać dowodzenia, bo zaraz jakiś patałach pozwala całemu - tu
komandor zaakcentował słowo "całemu" - oddziałowi sił specjalnych
wedrzeć się do bazy i tak po prostu wyciąć w pień wszystkich
wyższych oficerów Sztabu!
Stojący po przeciwnej stronie stołu porucznik Nalewka nie odzywał
się słowem. Jak każdy trzeźwo myślący oficer Floty wolał nie
przerywać owianemu złą sławą w całej Federacji komandorowi
Czepialskiemu. Ów jegomość właściwie od kilku lat posiadał już
stopień admirała, jednak stare przyzwyczajenia kazały mu nadal
używać dawnych insygniów i to było tylko jedno, całkiem niegroźne
dziwactwo spośród niezliczonej ich ilości.
Odkąd Federacja zgodziła się pomóc Republice Fatepu w nie kończącej
się wojnie z Enklawą Lamerii, Nalewka nie opuszczał kwatery głównej
komandora. Jako jego osobisty adiutant zajmował się większością
spraw swego zwierzchnika, jak też często starał się służyć mu radą,
nie wspominając już o tak prozaicznych czynnościach jak golenie
czy pastowanie butów.
"Niewolnik", pomyślał porucznik. Właśnie takim mianem określano
niegdyś ludzi wykonujących jego pracę. Niewolnik, adiutant. Zwykła
różnica w pisowni i wymowie.
Czepialski nadal gadał.
- Może więc przypomnisz mi, kto doradził mi ten urlop?! - zapytał
nagle. Nalewka zmieszał się i spuścił wzrok.
- Ja, sir.
- Więc zapewne - powiedział komandor zbliżając się do podwładnego
- wiesz, kogo obarczymy winą za ten fatalny błąd?
Adiutant wyprostował się i szybko, jak go uczono, zanalizował
wszystkie możliwości. Kto to ostatnio podpadł komandorowi...
- Generała Ziemowita - odpowiedział wreszcie. Czepialski podszedł
tak blisko, jak to można zrobić bez wywoływania krępujących podejrzeń
o pociąg do własnej płci i odezwał się tak zimno, że Nalewce prawie
zamarzły oczy.
- Czy twoim zdaniem lepiej jest zrzucić winę na wysoko postawionego
oficera wojsk naziemnych Federacji niż ukarać niskiego stopniem,
niewiele znaczącego adiutanta?
Nalewka zamknął oczy. Więc źle.
- Następnym razem pomyśl dłużej, poruczniku - kontynuował komandor -
bo wtedy nie będę już taki pobłażliwy. Odejść.
- Tak jest - wyszeptał porucznik i prawie potykając się o swoje
nogi wybiegł z pokoju. Czepialski uśmiechnął się.
"Dokładnie tak, jak go nauczyłem", pomyślał. "Będą z niego ludzie".
Podszedł do biurka i uruchomił bezpieczny kanał komunikacji.
- Tu Czepialski. Będziesz mi potrzebny.
- Jestem - usłyszał zza pleców. Odwrócił się i mechanicznie wyciągnął
fazer, ale natychmiast schował go z powrotem.
- Istotnie, jesteś - stwierdził. - Coraz szybszy, jeśli mogę
zauważyć.
Skąd wiedziałeś, że będziesz mi potrzebny?
Z cienia wyszedł wysoki, długowłosy mężczyzna o posępnej twarzy.
Nie patrzył na komandora, choć właściwie jego wzrok wskazywał na to,
że myślami jest gdzieś zupełnie indziej i nic, co znajdowało się
w gabinecie Czepialskiego nie zajmuje jego uwagi. Miał na sobie prosty,
czarny ubiór bez żadnych insygni ani nawet komunikatora i sprawiał
wrażenie osoby, która bardzo rzadko się uśmiecha. Dokładniej nigdy.
- Słyszałem co nieco o ataku Lamerian i domyśliłem się, że ktoś
poniesie konsekwencje nieodpowiedzialności admirała i jego świty -
mówił, a jego niski, szorstki głos wydawał się kłuć uszy jeszcze
dotkliwiej, niż standardowy "zamrażacz" Czepialskiego. Jeśli
temperaturę głosu komandora można by określić jako zerową, to
ten jegomość bez wątpienia wszedł w posiadanie zera absolutnego.
- Zapewne słyszałeś też, jak rozmawialiśmy o generale Ziemowicie?
- zapytał Czepialski. Mroczny przybysz skinął głową i odwrócił się
w kierunku okna, przyciskając jedną ręką niewidoczny wyzwalacz
wbudowanego w strój mechanizmu. Powietrze wokół mężczyzny zafalowało
chwilkę i po chwili nie było po nim śladu. Tylko wprawne oko
potrafiłoby teraz dojrzeć używającego osobistego kamuflażu osobnika.
Komandor zamknął okno i usiadł rozluźniony w fotelu. Uwielbiał
pracować z zawodowcami, a King do takich bez wątpienia należał.
Chwilę zadumy przerwał mu dźwięk komunikatora.
- Czepialski.
- Akcja w Sztabie Generalnym została przeprowadzona przez Oddział
Specjalnych Interwencji pułkownika Voy Teakiego - meldował Nalewka.
Cały nastrój komandora diabli wzięli. USS Priviledge! Jeden z sześciu
okrętów Gwiezdnej Floty, które po masakrze na Server II przeszły
na stronę Lamerian. Czepialski sam nie chełpił się wynikiem tamtej
bitwy, ale nie chciał szargać dobrego imienia Federacji i zdecydował
się pozostać we Flocie. Niektórzy mieli inne zdanie.
- Nasze straty okazały się większe, niż przypuszczaliśmy, mimo,
że atakiem komandosów z Priviledge zajął się komandor Fireball - w
głosie porucznika Nalewki słychać było wyraźny niepokój.
- Konkrety, poruczniku - komandor niecierpliwił się.
- Zabójstwo admirała Gluba miało na celu jedynie odwrócić naszą
uwagę. W międzyczasie drugi oddział dokonał porwania po przeciwnej
stronie planety - tu głos porucznika nieznacznie zadrżał. Czepialski
westchnął.
- Kto?
Chwila milczenia, która nastąpiła po tym pytaniu później wydawała
mu się najdłuższą chwilą milczenia w jego całym poplątanym życiu.
Nie, żeby nie było dłuższych, ale właśnie ta taką mu się później
wydawała.
- Kto?!
Po drugiej stronie kanału komunikacyjnego porucznik Nalewka otarł
pot z czoła i nerwowo przełknął ślinę. Polecą głowy.
- Administrator Kai.
* * *
-KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ!-
|